Jeden z najlepszych polskich koszykarzy, Tomasz Gielo, opowiada nam, jak się czuje po powrocie do pełni zdrowia oraz, co tak naprawdę ma wnosić do środowiska sportowego Zawodowy Związek Koszykarzy.
Tomasz Gielo jest niezwykle pozytywną postacią w polskiej koszykówce oraz wielokrotnym reprezentantem Polski. Jest również jednym z założycieli Zawodowego Związku Koszykarzy. Jego zaangażowanie w grę zarówno na boisku, jak i w rozwój koszykówki w Polsce jest nieocenione, także warto posłuchać, co ciekawego ma do powiedzenia.
Jak twoje kolano, czy już nie odczuwasz skutków kontuzji sprzed ponad półtora roku?
Tomasz Gielo: Czuję się dobrze, oprócz blizny na kolanie w tym momencie nie mam, na co narzekać. To prawda, że powrót do pełni formy zajął mi nieco dłużej niż mi się to początkowo wydawało, ale najważniejsze dla mnie było to, że zawsze z miesiąca na miesiąc widziałem progres i krok po kroku swoją pracą wróciłem do zdrowia.
Ostatni sezon był pełen wzlotów i upadków, czy powrót po koszmarnym urazie był bardzo ciężki?
T.G.: Z pewnością nie był łatwy. Początek sezonu był bardzo chaotyczny, ale wydaje mi się, że po pierwszych 2 miesiącach sezonu wróciły stare zachowania boiskowe i może nabrałem nieco więcej pewności siebie po tej rocznej przerwie od gry. Grałem na solidnym poziomie, co można było zobaczyć po najlepszej w karierze skuteczności z gry. Później klub zdecydował się podpisać Aarona White’a z Euroligowego Armani Jeans Mediolan, a że był to zawodnik z mojej pozycji, to wiązało się to z mniejszą liczbą minut na boisku. Sezon jeszcze się nie skończył, dlatego nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa i na podsumowanie przyjdzie po turnieju w Walencji, gdzie lecimy walczyć, jako jedna z 12-tu drużyn o mistrzostwo Hiszpanii.
Trzymam kciuki, aby udało się wywalczyć jak największą liczbę minut na boisku i pokazać swoją wartość dla zespołu jeszcze w tym sezonie. Gdyby jednak sezon zakończył się nie po twojej myśli to czy nadal masz zamiar grać w Hiszpanii, czy może chciałbyś spróbować swoich sił w innej lidze?
T.G.: W kontrakcie mam zapisaną opcję przedłużenia kontraktu z moją obecną drużyną na kolejny sezon i klub ma czas do końca czerwca na podjęcie decyzji. Na ten moment priorytetem jest pozostanie w Hiszpanii, dobrze się tutaj czuję. Poziom sportowy jest bardzo wysoki, a dodatkowo nauczyłem się języka hiszpańskiego, bardzo mi odpowiada tutejszy styl życia i uważam, że wciąż mam jeszcze dużo do udowodnienia w ACB.
Wróćmy na chwile do zdarzeń z ostatniego okienka reprezentacyjnego. Według Ciebie konflikt na linii Waczyński – Piesiewicz jest do rozwiązania?
T.G.: Każdy konflikt jest do rozwiązania, pytanie tylko, jakim kosztem.
Podczas meczu z Izraelem ostentacyjnie poparłeś Adama, zakładając opaskę na nadgarstek z napisem „Waca”. Nie boisz się, że ten gest może Ci zaszkodzić biorąc pod uwagę specyfikę PZKosz i ludzi nim zarządzających, którzy raczej nie znoszą jakiejkolwiek formy sprzeciwu?
T.G.: Zrobiłem to, co w danym momencie uważałem za słuszne i dalej tak uważam. Odkąd ja mam zaszczyt być częścią reprezentacji Polski, Adam zawsze w niej był, w dodatku większość czasu, jako jej kapitan. Jest nie tylko jednym z najlepszych koszykarzy, jakich mamy obecnie w Polsce, ale przede wszystkim to świetny facet i jedna z najbardziej pogodnych i lubianych osób w świecie polskiej koszykówki. Z tego powodu brak jego powołania na ostatnie okienko ciężko jest w jakikolwiek sensowny sposób uzasadnić. Opaska to był mały gest wsparcia dla mojego przyjaciela z boiska, a to jak już ktoś odbierze ten gest, jest poza moją kontrolą.
W takim razie mam nadzieję, że reprezentacja szybko odzyska swojego dotychczasowego kapitana, bo dobrze jest usłyszeć, że Adam ma wsparcie w drużynie. Nieco zmieniając temat, powiedz nam proszę, czy jako jeden z pierwszych członków Związku Zawodowego Koszykarzy jesteś na bieżąco z ostatnimi informacjami odnośnie reform w PLK i jeśli tak to, jak odbierasz te doniesienia?
T.G.: Zgadza się, mimo że, na co dzień nie gram w Polsce, to całkowicie popieram ideę istnienia Związku Zawodowego Koszykarzy i jestem jednym z członków-założycieli. Chyba pierwsze, co najbardziej rzuca się w oczy w związku z ostatnimi wydarzeniami i informacjami to brak komunikacji z samymi zawodnikami grającymi w PLK. Wystarczy spojrzeć na wydarzenia krok po kroku, odkąd liga ogłosiła wczesne zakończenie rozgrywek w związku z pandemią koronawirusa, które zresztą było zrozumiałe. Zaraz po tym kluby przedstawiły wspólne oświadczenie o niemożliwości wypłacenia należności kontraktowych zawodnikom, następnie ustalona została nowa data rozpoczęcia najbliższego sezonu, do tego doszły zmiany regulaminowe, które uwzględniają brak przedsezonowej weryfikacji finansowej klubów w związku z zaległościami czy też próbują odebrać możliwości dochodzenia swoich praw w BAT. Na żadnym kroku nie wykazano żadnego zainteresowania, by nawiązać dialog z samymi koszykarzami czy też Związkiem Zawodowym Koszykarzy i poznać ich opinię w temacie. Koniec końców wszyscy powinniśmy współdziałać. Polska koszykówka nie wybije się bez odpowiedzialnych zarządzających, którzy będą potrafili szanować zdanie głównych aktorów, a więc zawodników.
A co powiesz o ostatnim spotkaniu między agentami koszykarskimi, a władzami PZKosz odnośnie tej niecodziennej sytuacji i jakie kroki Związek Koszykarzy ma zamiar przedsięwziąć, aby nie dopuścić do tak radykalnych zmian?
T.G.: Na starcie chciałbym zaznaczyć, że Związek Zawodowy Koszykarzy nie powstał po to, by brzydko mówiąc wzajemnie „obrzucać się błotem” z kimkolwiek ze środowiska koszykarskiego, w tym z PLK i PZKosz, lecz po to, by być wspólnym głosem zawodników, którzy pojedynczo często nie mają możliwości należytej obrony swoich praw. Tym wspólnym głosem nie są też w stanie być agenci, którzy przecież mogą reprezentować zawodników jedynie w indywidualnych sprawach. W NBA czy lidze hiszpańskiej związki zawodników powstawały przy współpracy obecnych, jak i byłych graczy, agentów oraz prawników i tak również to wyglądało w naszym przypadku. Każdy z nas, który brał udział w powstawaniu tego projektu, zaangażował się w to osobiście i finansowo, bo wierzymy w słuszność tej idei oraz rozwój Związku w najbliższych latach. Ostatnie wydarzenia mocno poruszyły całe środowisko koszykarskie, co też widać po znacznej liczbie zawodników, którzy zasilają szeregi naszego Związku. Od momentu zakończenia sezonu staramy się działać prężnie zarówno od strony prawnej, jak i czysto organizacyjnej. Sam widzę, na co dzień, jak funkcjonuje związek zawodników w lidze hiszpańskiej i z ich strony również dostaliśmy sygnały wsparcia. Jesteśmy wciąż na wczesnym etapie istnienia, ale już teraz mamy okazję pokazać słuszność istnienia Związku i mam nadzieję, że najbliższe tygodnie pokażą zawodnikom oraz PLK i PZKosz naszą chęć poprawy sytuacji koszykówki w Polsce.
Na koniec coś weselszego. Znany jesteś z bycia bardzo dobrym kolegą z drużyny i żartownisiem, który dba o dobra atmosferę w szatni poprzez różne dowcipy. Mógłbyś przytoczyć najzabawniejszą historię, jaka miała miejsce w twojej karierze?
T.G.: Ciężko jest przytoczyć jedną najzabawniejszą historię, ale na przestrzeni lat pojawiło się ich cała masa. Uważam, że dobry humor jest potrzebny w każdej drużynie i ją scala. Jeżeli zaś chodzi o mnie, to wydaje mi się, że mam dość dobre „oko” do wypatrywania śmiesznych sytuacji w drużynie. Mogę podzielić się jedną dość niesamowitą historią z mojego pierwszego sezonu w Badalonie.
W trakcie sezonu dołączył do naszej drużyny nowy zawodnik, bodajże miał 30-31 lat, ograny w różnych ligach w Europie, także na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie doświadczonego zawodnika i rozsądnego człowieka poza boiskiem. Cóż, bodajże już drugiego dnia zgubił klucze do swojego mieszkania, zdarza się. Klub oczywiście miał zapasowe, jednak ostrzegli go, że to ostatni zestaw kluczy, które posiadają. Jeszcze w tym samym tygodniu udało mu się wyjść z kilkoma innymi zawodnikami „na miasto”. Tam, w trakcie imprezy, trzymając telefon w ręce, rzekomo ktoś na niego wpadł, przez co upuścił swój telefon i zepsuł ekran. Sfrustrowany całą sytuacją, facet zdecydował, że wieczór dla niego się skończył i najlepiej będzie wybrać się taksówką do domu. Gdy wydawało się, że na tym koniec historii, to gdy dojechał do domu… okazało się, że zgubił także drugi zestaw kluczy do mieszkania, w związku, z czym musiał biec parę ulic za taksówkarzem, który już odjechał i prosić go o powrót do lokalu skąd przyjechał, bo przecież nie miał nawet jak zadzwonić do nikogo z zepsutym telefonem… całe szczęście reszta kolegów z drużyny dalej tam była i po spędzonej nocy na kanapie u innego zawodnika w domu na następny dzień musiał prosić o pomoc klub.
Patrząc na tą sytuację, ktoś mógłby powiedzieć, że facet po prostu miał ogromnego pecha… gdyby nie to, że parę dni później mieliśmy przed sobą mecz na wyjeździe z Gran Canarią, co zazwyczaj wiąże się z 2-3 dniowym planem podróży (wylot w piątek, mecz w sobotę wieczorem, powrót w niedzielę). Otóż jesteśmy już na lotnisku całą drużyną i jemy wspólny posiłek, gdy nagle ten właśnie zawodnik siedzi obok mnie i zaczyna głośno przeklinać z poddenerwowaną miną. Ja zdziwiony spytałem go, o co chodzi, co się stało, na co on odpowiedział: „Słuchaj… chyba zostawiłem włączony piekarnik w domu…, ale nie jestem pewien”.
Okazało się, że przed wyjściem z domu zapomniał, że próbował odgrzać w piekarniku jedzenie z poprzedniego dnia i wyszedł z domu, zostawiając wszystko włączone, oczywiście z jedzeniem w środku. Całe szczęście, że jeden ze znajomych naszego kierownika drużyny mieszkał blisko niego, także zdążył przyjechać na lotnisko przed naszym odlotem, wziąć od niego klucze (oczywiście nowy zestaw, gdyż musiał mieć wymieniony zamek w drzwiach po poprzedniej przygodzie) i po wejściu do domu zastał zostawiony włączony oraz zadymiony piekarnik, oraz zwęglone jedzenie… czy raczej to, co wcześniej było jedzeniem.
Podsumowując, mimo że był to pogodny facet i dotrwał z nami do końca sezonu, to tym, jakie zrobił na nas pierwsze wrażenie w pierwszym tygodniu z drużyną, wszyscy patrzyliśmy na niego nieco bardziej ostrożnie (śmiech).