Tim Duncan jest prawdopodobnie najwybitniejszym silnym skrzydłowym w historii NBA. Przez 19 lat gry dla San Antonio Spurs pięciokrotnie wygrywał mistrzostwo oraz był dwukrotnym MVP ligi.
W takim razie, dlaczego tak liczne grono fanów ledwo o nim pamięta i nie umieszcza go w konwersacjach o najlepszym graczu wszech czasów?
Bo był do bólu nudny!
Urodzony na Wyspach Dziewiczych Tim być może w ogóle nie zostałby koszykarzem. Od najmłodszych lat był zafascynowany pływaniem, w którym odnosił spore sukcesy. Prawdopodobnie, gdyby nie huragan Hugo, który zniszczył jedyny wymiarowy basen na jego wyspie, to Duncan mógłby nigdy nie poświęcić się koszykówce.
Wielki talent
Jednak od tego momentu młody chłopak całkowicie podporządkował się karierze koszykarskiej. Zanim trafił do NBA, spędził pełne 4 sezony w NCAA, broniąc barw uniwersytetu Wake Forest. Przez te lata zgarnął praktycznie wszystkie możliwe indywidualne wyróżnienia i udowodnił wszystkim, że jest niezwykle wszechstronnym zawodnikiem.
W 1997 roku został wybrany z pierwszym numerem w drafcie przez San Antonio Spurs i jak się później okazało, spędził w Teksasie całą swoją karierę. Już w swoim pierwszym sezonie Duncan został wybrany do Meczu Gwiazd, był to jeden z jego 15 występów w tym prestiżowym spotkaniu. A na koniec sezonu został wyróżniony nagrodą dla najlepszego debiutanta NBA.
W początkowych latach Duncan był jedną z dwóch wielkich gwiazd Spurs razem z legendarnym Davidem Robinsonem, członkiem oryginalnego Dream Teamu. Już w swoim drugim sezonie sięgnęli po mistrzostwo, ogrywając w finale nowojorskich Knicks. Duncan zgarnął wtedy statuetkę NBA Finals MVP i od tej pory ugruntował swoją pozycję w lidze, jako jedna z największych gwiazd.
Podczas kolejnych sezonów Tim został dwukrotnie wybierany MVP sezonu zasadniczego (lata 2001 i 2002) oraz dołożył swój drugi tytuł mistrzowski, w ostatnim sezonie w karierze Robinsona. W szóstym meczu finałów w 2003 przeciwko Nets Duncan był blisko quadruple-double, zdobywając 21 punktów, 20 zbiórek, 10 asyst oraz aż 8 bloków! Tym występem pokazał, jak niesamowicie wszechstronnym był graczem.
Po erze duetu z Robinsonem przyszedł czas Wielkiej Trójki z Tonym Parkerem i Manu Ginobilim. Ten okres przyniósł Duncanowi kolejne 3 tytuły oraz jedną statuetkę NBA Finals MVP. Gdyby nie pamiętny rzut Ray Allen w 2013 roku to prawdopodobnie Tim miałby na swoim koncie 6 mistrzowskich tytułów, ale i tak był to jego jedyny przegrany finał w karierze.
Jeśli wymieniamy osiągnięcia, to nie możemy pominąć 15 wyborów do All- Defensive Teams oraz All- NBA Teams. Co ciekawe Duncan nigdy nie wygrał statuetki dla najlepszego obrońcy sezonu, co jest swojego rodzaju absurdem, biorąc pod uwagę, ile razy był wybierany do składu najlepszych obrońców.
Patrząc na te imponujące wyróżnienia, można się zastanawiać, jakim cudem ktoś, kto tyle razy wygrywał ligę oraz w każdym ze swoich 19 sezonów grał w playoffs, nie zawsze jest brany pod uwagę w rozważaniach o najlepszym graczu w historii NBA. Moim zdaniem jest ku temu kilka powodów.
Big Fundamental
Przede wszystkim jego gra był diabelnie efektywna, ale za grosz nie było w niej efektowności, która przyciągnęłaby wzrok i sympatię kibiców. Nie robił wsadów niczym Michael Jordan, nie rzucał z gracją Kobe Bryanta, czy nie podawał w stylu Magica Johnsona.
On po prostu wyćwiczył najprostsze elementy do perfekcji i bazował na nich całą karierę. Nie bez przyczyny zyskał przydomek Big Fundamental. Odnosił się on właśnie do tego, w jakim stopniu opanował kilka podstawowych manewrów, jak chociażby rzut o tablicę. Który był zabójczo skuteczny, ale nie było w nim krzty magii, którą pokazywały inne gwiazdy w swoich zagraniach.
Dodatkowo swoją dominację Duncan opierał w głównej mierze na obronie, czyli kolejnym elemencie gry, który nie jest interesujący dla przeciętnego kibica. Był skałą i opoką defensywy Spurs przez te wszystkie lata. Od momentu jego przejścia na emeryturę Ostrogi nie mogą wrócić na, chociażby przeciętny poziom po tej stronie boiska, co tylko pokazuje jak duży wpływ na zespół miał Duncan.
Ostatnim czynnikiem sportowym, który był bez wątpienia kluczowy w odbiorze jego osoby przez fanów, jest jego oddanie dla zespołu i filozofia Gregga Popovicia. Obaj doskonale rozumieli, że to drużyny wygrywają mistrzostwa i Tim godził się chować swoje ego do kieszeni. Mógł spokojnie notować kilka punktów i zbiórek na mecz więcej, ale wiedział, że tak nie uczyni swoich kolegów lepszymi.
Również zdawał sobie sprawę, że dzięki temu nie wyeksploatuje tak mocno organizmu, co pomogło mu grać na wysokim poziomie aż tyle lat. Kto wie, jakby wyglądała jego kariera, gdyby ktoś inny był trenerem Spurs przez te wszystkie lata.
Po prostu koszykarz, nie celebryta
Poza swoją mało efektowną grą Tim był i jest kompletnie niemedialną osobą. Przez całą swoją karierę był uznawany za mruka i każdy jego wywiad z dziennikarzami był oklepany tymi samymi frazesami. Nigdy nie powiedział niczego kontrowersyjnego, czy nie sprowokował niezręcznej sytuacji.
Jedyną ciekawą sprawą z jego życia dla fanów plotek i intryg był rozwód w 2013 roku, którego rozgłos nie miał porównania do afer z życia innych gwiazd sportu.
O nim po prostu się nie mówiło, bo zwyczajnie z dziennikarskiego punktu nie było za bardzo, o czym.
Dodatkowo w braku rozgłosu nie pomagała mu mała miejscowość, w jakiej grał podczas całej swojej przygody z NBA. San Antonio to bardzo mały rynek reklamowy i niezbyt interesujące miejsce dla największych gwiazd. Jednak Duncanowi ta cisza i spokój bardzo odpowiadały, bo nigdy nie chciał być w centrum uwagi. On po prostu wychodził na boisko i robił swoje.
Jednak ten brak zainteresowania mediów miał też swój negatywny skutek, ponieważ nigdy nie zarobił tyle pieniędzy z kontraktów reklamowych ile inne gwiazdy NBA. Brak jego twarzy w każdej możliwej reklamie miał też spory wpływ na jego rozpoznawalność. Wiadomo, że szary kibic prędzej zapamięta kogoś, kogo kojarzy z telewizji.
Fenomenalny zawodnik!
Nie można jednak nie doceniać jego kunsztu i zapominać o tym, jak wielki wpływ miał na całą ligę. Jego zespół zawsze liczył się w walce o mistrzostwo NBA. Dla mnie najbardziej imponującą statystyką jest to, że zaledwie trzykrotnie odpadał w pierwszej rundzie playoffs! To znaczy, że w 16 na 19 sezonów był, co najmniej w czołowej ósemce zespołów NBA. To tylko świadczy o jego wielkości!
Duncan to bez wątpienia jeden z 10 najlepszych koszykarzy w historii NBA. Jego osiągnięcia mówią same za siebie. Jednak brak chęci zaistnienia w mediach i życia, jak prawdziwa gwiazda oraz mało efektowny styl gry spowodowały, że nie utkwił w pamięci przeciętnych kibiców tak mocno, jak inne gwiazdy.